mapa witryny   


Czy to naprawdę minęło już ... ?

Przecież pamiętam jak dziś, pierwsze dni pracy. W dniu 1 września 1970 budynek szkoły był jeszcze niegotowy do przyjęcia uczniów i pracowników. Przez pierwsze dwa tygodnie września my, pracownicy administracji, urzędowaliśmy w pomieszczeniach internatu (obecna portiernia oraz w pokoju nr 1). W tym czasie dyrektor Łakomczyk starał się o sprzęt do klas, natomiast my starałyśmy się o pozostałe „akcesoria”, które mogły upiększyć pomieszczenia. Kto z młodych ludzi uwierzy, że aby kupić artykuły biurowe czy firanki, potrzebna była zgoda odpowiedniego referatu urzędu Miasta czy Gminy? W chwili obecnej wydaje się to śmieszne czy bzdurne, lecz w latach 70-tych sprawiało to nam duży kłopot. Podobna sytuacja wyglądała z zakupem węgla. Zima trochę ostrzej przymroziła, węgiel szybko ubywa, a tu cała procedura biurokratyczna. Przed budynkiem szkoły i internatu był obraz nędzy i rozpaczy, jak to po budowie. Pełno walających się materiałów budowlanych, tam górka, tu dołek. No i zaczęła się niwelacja terenu , samochody jeden po drugim zaczęły przywozić z Poznańskich Rataj dobrą ogrodniczą ziemię, by można było posiać trawę i posadzić małe drzewka, które w chwili obecnej są większe o budynków. Powstały chodniki (oj, po tych 35 latach przydałyby się nowe) oraz parking, który w latach 70 i 80 był prawie pusty.
W administracji szkolnej pracowały nas 4 młode kobiety oraz szefowa tego całego babińca, pani Krystyna Obierska. Ponieważ byłyśmy mniej więcej w tym samym wieku, bardzo szybko znalazłyśmy wspólny język i praca nie sprawiała nam kłopotu, mimo, że na początku nie mieliśmy żadnych urządzeń oprócz starego telefonu i maszyny do pisania, która była z okresu przedwojennego. Wtedy do dyspozycji była kalka, papier maszynowy i papier przebitkowy (gdyby młodzi nie wiedzieli, co to takiego papier przebitkowy, to wyjaśniam, że był to dużo cieńszy papier maszynowy od normalnego). Brało się 3 lub 4 sztuki papieru przebitkowego, papier grubszy, kalkę, no i jazda do pisania na maszynie. Za jednym podejściem można było wykonać najwyżej 5 odbitek. Proste, prawda?. A co się działo, gdy trzeba było pismo, czy rozdzielnik kursowy przygotować w dużo większej ilości egzemplarzy? Powiecie nic prostszego, napisać, skserować i spokój. Figa prawda. Nie łaska wziąć do ręki specjalny papier kredowy, do tego specjalną, tłustą kalkę do robienia matrycy? Oczywiście tekst należało napisać na maszynie. Następnie wyciągnąć powielacz, sprawdzić, czy mamy odpowiednią ilość denaturatu i do roboty – to znaczy do energicznego kręcenia korbką. Jaki zapach roznosił się po całej szkole? Nie daj Boże wlać za dużo denaturatu, bo w takim wypadku w najlepszej sytuacji pierwsze 10 kopii było zalanych, nieczytelnych. Zdarzało się, że trzeba było robić nową matrycę. Jednak mimo braku techniki, jaka jest obecnie, praca była łatwiejsza i spokojniejsza, bez tak dużej biurokracji, sprawozdań goniących jedno drugie. Miałyśmy jeszcze siły i ochotę, aby spotkać się poza pracą, aby trochę poplotkować, pośmiać się.
Dyrektor Łakomczyk bardzo dbał o to, by wyposażyć pracownie w dobry sprzęt. Przez okres 2 lub 3 lat w naszej pracowni fryzjerskiej uczniowie przygotowywali się do mistrzostw Polski organizowanych w Poznaniu. Nie będę kłamać, że nasze Panie nie korzystały z darmowych usług mistrzów. Nasze głowy służyły im za modele.
Pod koniec roku 1975 odeszła do sąsiedniej szkoły jedna z koleżanek i zabrała z sobą naszą główną księgowa. Tam rozpoczęły pracę na stanowisku nauczyciela. Do naszej grupy przyszedł mężczyzna pracujący zresztą do dziś. Taki niepozorny, niski, szczupły, ale zawsze chłop. Proszę sobie wyobrazić to chucherko dojeżdżające do pracy motorem.
Dyrektor Łakomczyk rządził do roku 1982. Na jego miejsce władze mianowały dyrektorem pana Sławomira Krupienkę, który był zupełnie innym typem dyrektora. Chciałabym tu przytoczyć pewne zdarzenie jego dotyczące.
Akcja rozgrywa się w Szpitalu Kolejowym w Puszczykowie. Spotykam tam znajomego, który pyta się, gdzie pracuję. Zgodnie z prawdą mówię, że w WODZ w Mosinie. Wtedy on skontatował:
     To pracujesz u Sławka Krupienki.
Na co odpowiedziałam:
     Nie, to Krupienko pracuje u nas.
W latach 1970 – 1982 byłam kasjerką. Po pieniądze na pogotowie kasowe, tzn. na zakupy, jeździło się do banku w Poznaniu pociągiem. Teraz każdy powiedziałby, że była to lekkomyślność, ale wtedy wykonywało się polecenie służbowe. Czasy były też spokojniejsze, nie było tylu napadów. Do dziś śnią mi się sytuacje, w których, aby otrzymać pieniądze na wypłaty, trzeba było jeździć dwukrotnie. Dzień przed wypłatą trzeba było zgłosić się w banku, aby otrzymać numerek na dzień następny (czasami oczekiwanie trwało kilka godzin). W dniu wypłaty teoretycznie miało się już oznaczoną godzinę odbioru pieniędzy. W praktyce bywało różnie. Zdarzały się sytuacje, gdy pieniądze odbierało się po godzinie 15-tej. Natomiast w Mosinie wszyscy oczekiwali wypłaty. Tłum zdenerwowanych ludzi przed okienkiem. Nie pozostawało nic innego, jak rozłożyć na biurku pieniądze i płacić. Bez sprawdzenia prawidłowego wypłacenia przez bank (w owych zamierzchłych czasach banki nie dysponowały maszynkami do liczenia pieniędzy). Człowiek bardzo się cieszył, gdy po odejściu ostatniej osoby, na biurku nie pozostały pieniądze i gdy wszyscy je dostali, bo to znaczyło, że bank wydał je dobrze, a ja również nigdzie nie popełniłam pomyłki przy wypłacie poborów „od ręki”. Pamiętam również drżenie ręki, gdy po raz pierwszy wypisywałam czek na milion złotych.
Z sentymentem wspominam również lata 1988, 1989, 1990, których bardzo chętnie każdy z nas pozostawał po godzinach pracy, aby naliczać podwyżki, dodatki, waloryzacje itp., a było to bardzo częste ponieważ władza chciała zrównać płace budżetówki z płacami w przemyśle.
Od roku 1980 zaczęłam również zajmować się planowaniem kursów ODZ. Bardzo polubiłam tę pracę i trudno mi było rozstać się z nią w roku 2001. Pamiętam pierwsze narady dyrektorów WODZ z terenu makroregionu, odbywające się w poszczególnych ośrodkach, czy narady krajowe, które początkowo odbywały się w Ministerstwie Edukacji w Warszawie. Narady rozpoczynały się zawsze o godzinie 1000. Ponieważ nie mieliśmy odpowiedniego połączenia kolejowego na trasie Poznań – Warszawa, aby zdążyć na naradę, zmuszeni byliśmy w Warszawie zjawiać się wieczorem dnia poprzedniego (z rezerwacją miejsca w hotelu był również problem). W hotelu zjadaliśmy śniadanie i udawaliśmy się na naradę. Tam do godziny 1500 ministerialni urzędnicy serwowali nam słone paluszki i to wszystko. I tak było przez kilka lat. Później pracownicy ministerstwa doszli do wniosku, że urządzane przez nich narady stwarzają im wiele kłopotów organizacyjnych i oznajmili, iż zadanie to przejmą Wojewódzkie Ośrodki Dokształcania Zawodowego w kraju. Przyjęli zasadę, że każdego roku inny ośrodek będzie jej organizatorem. Wyznaczono ośrodek, który jako pierwszy miał przygotować konferencję – WODZ w Mosinie. No i zaczęło się. Ośrodki powstawały jak przysłowiowe grzyby po deszczu, a naszą pracą - krajowego koordynatora było zapewnienie młodzieży przeszkolenia. Były to czasy, gdy ośrodki z całego kraju ściśle ze sobą współpracowały. Przekazywały innym ośrodkom, lepiej wyposażanym, w całości grupy kursowe młodzieży, co w chwili obecnej jest nie do pomyślenia. My wyspecjalizowaliśmy się w kształceniu młodzieży w zawodach poligraficznych. Pamiętam naradę, podczas której dyrektorzy nie chcieli posyłać młodzieży w zawodach poligraficznych do innego ośrodka, który rozpoczynał kształcenie w tych zawodach. Mówili, że oni chcą tylko do Mosiny, ponieważ tam dobrze młodzież przygotowują. Serce rosło, gdy słyszało się takie słowa. Podobną opinią cieszyliśmy się także w kształceniu młodzieży w zawodzie fryzjer.
Przez lata wspólnych spotkań na naradach krajowych i makroregionalnych nawiązały się przyjaźnie między ich uczestnikami. Z niektórymi osobami spotykałam się od czasów Warszawy do końca mej pracy z kursami zawodowymi. Był to kawał czasu i serca włożonego w to zajęcie. Czasami tęsknię do tej specyficznej pracy. W miesiącu lutym 2001r. „awansowałam” na sekretarza szkoły. Zagadnienia związane z kadrami nie były mi obce, lecz długo zastanawiałam się, czy objąć to stanowisko. Zawsze zdawałam sobie sprawę z moich wad, ale również wiedziałam, że w przypadku błędów czy wątpliwości mogę liczyć na pomoc i wyrozumiałość ze strony dyrekcji i koleżanek.
Przepracowałam w mojej szkole 34 lata i 10 miesięcy. Piszę o mojej szkole, ponieważ często spędzałam w niej więcej czasu niż w domu. Dla mnie był to drugi dom z całą życzliwą rodziną szkolną. Miałam jak każdy chwile złe i dobre, dni dobre i dni gorsze. Wszyscy zapamiętają mnie na pewno jako tę mającą na biurku „artystyczny porządek”.
Cieszyło mnie, że zainteresowałam koleżeństwo organizowanymi wycieczkami, w trakcie których mogliśmy zwiedzić naszą piękną Polskę. Cieszyło mnie również, że każdy z pracowników, niezależnie od zajmowanego stanowiska, bez skrępowania przychodził do mojego pokoju z zapytaniem w sprawach służbowych, porozmawiać w sprawach prywatnych czy po prostu wypić kawę.
Tak oto przedstawiają się wspomnienia weterana tej szkoły, który przeżył kilku dyrektorów i ciągle dziwił się, że z nim wytrzymują.
Eleonora Spychalska




Zespół Szkół im. Adama Wodziczki w Mosinie

62-050 Mosina, ul. Topolowa 2, tel. 61-81-32-922, e-mail: zsmosina @powiat.poznan.pl

Witrynę redaguje: Paweł Zawieja